W MEDIACH. Alina Główczyńska: dziennikarka, która wskrzesiła Jarmark Dominikański w Gdańsku. „Gdy staje przed komisją weryfikacyjną w stanie wojennym, już wie, o co chodzi. Zostaje bez pracy…” Do dziennikarstwa wraca dopiero w roku 1991. (…) Spotyka się z przyjaciółmi, słucha śpiewu drozdów, porządkuje sterty papierzysk. Reportaż Ireny Łaszyn (z archiwum naszemiasto.pl).
Majowy ranek 1972 roku. Pędzi przez Główne Miasto, na kolegium redakcyjne „Wieczoru Wybrzeża”. Taką burzę mózgów, która zrodzi kolejne akcje i tematy.
Majowy ranek 1972 roku. Pędzi przez Główne Miasto, na kolegium redakcyjne „Wieczoru Wybrzeża”. Taką burzę mózgów, która zrodzi kolejne akcje i tematy. Patrzy na szaro-bure ulice, zasmuconych przechodniów, zaspane miasto. Ani jednego neonu dookoła, ani jednej kolorowej markizy, ani jednego kawiarnianego ogródka. Nawet na ulicy Długiej nic się nie dzieje, taki marazm! Już wie, co powie, gdy redaktor naczelny Waldemar Slawik zażąda pomysłów, które porwą ludzi, a przy okazji uświetnią piętnaste urodziny gazety.
– Trzeba wskrzesić jarmark! – ogłasza.
Jarmark św. Dominika, który przez kilka wieków cieszył gdańszczan, zniknął wraz z wybuchem wojny. Pora, żeby go reaktywować. Do pomysłu zapalają się dziennikarze i władze miasta. W ciągu dwóch miesięcy chcą imprezę zorganizować. Tyle że – wbrew dawnej tradycji – zwą ją Jarmarkiem Dominikańskim.
Jarmark dominikański
W PRL nie ma miejsca dla świętych.
– Od razu zapowiedziałam, że stroną organizacyjną się nie zajmę, bo mam inne sprawy na głowie – opowiada Alina Główczyńska. – Tego zadania podjął się więc redaktor Wojciech Święcicki, człowiek pracowity i odpowiedzialny, który wstawał o czwartej rano i pisał, pisał, pisał.
„Inne sprawy” – to dwumiesięczny rejs. Do Algieru, Libanu, Syrii, Egiptu, Grecji, Hiszpanii. Wyrusza wkrótce po jarmarku.
Między rufą a dziobem
Jest pyskata, nie umie się nisko kłaniać. Czasem to pomaga, czasem przysparza wrogów, najczęściej – wprawia rozmówcę w osłupienie. Jak w przypadku tego rejsu.
No bo tak: Jest kierownikiem działu ekonomiczno-morskiego, pisze o stoczniach, wodowaniach i statkach, a tak naprawdę nie odróżnia rufy od dziobu, bo nigdy nigdzie nie płynęła, choć inni dziennikarze – owszem. Na dalekomorskie rejsy załapuje się wciąż pięciu tych samych żurnalistów z Warszawy. Nie wytrzymuje więc któregoś razu, chwyta za telefon i dzwoni do kierownika działu zagranicznego w Zarządzie Głównym RSW „Prasa”. Czy Gdańsk jest od macochy? – dopytuje się. – Dlaczego inni mogą, a my nie? Wymienia tych pięć nazwisk, które ją drażnią i mówi o skomplikowanych relacjach między rufą a dziobem.
– Kolega, który był ze mną w pokoju, z przerażenia schował głowę pod biurko – wspomina.
Po dwóch dniach przychodzi do redakcji fax. Jest w nim czarno na białym, że obywatelka Główczyńska też popłynie. I to za darmo! Niech skontaktuje się z PLO.
Kontaktuje się, załatwia formalności. To dlatego nie może poświęcić się dziecku, którego jest matką chrzestną, czyli – jarmarkowi. Tak bez reszty, bo trochę to się poświęca. Zostaje przewodniczącą jury Festiwalu Mody, przekształconego później w Ogólnopolski Przegląd Nowości. Ogląda, ocenia, wręcza producentom medale Dominika.
Na gali w Sali Białej Ratusza Głównomiejskiego, chyba w roku 1977, wystąpiła w wytwornej sukni, pożyczonej od redakcyjnej koleżanki Alicji Mach.
– A butów nie mogłaś od kogoś pożyczyć? – redaktor Jerzy Waczyński z niesmakiem patrzył na jej znoszone pantofelki.
Losem kieruje mgnienie
Urodziła się w Sosnowcu. Miała cztery lata, gdy zmarła mama, pięć – gdy ojciec ożenił się ponownie. W roku 1945 przeprowadzili się do Gdańska.
– Chodziłam do szkoły przy ul. Pestalozziego – wspomina. – Tam też, kilka lat później, zdawałam pedagogiczną maturę. Nie wiem, czy dziś byłabym tym, kim jestem, gdyby nie mój matematyk, prof. Mamczur z Uniwersytetu Lwowskiego. Bo ja z matematyki miałam zaległości nie do odrobienia. Ale on powiedział: „Nie będę ci marnować życia, zdaj inne przedmioty na piątkę, a ja cię z matematyki przeciągnę”. Podczas egzaminu ustnego tak zasłonił tablicę przed członkami komisji, by nie mogli podejrzeć moich zapisków. Dobrze! – ocenił głośno moje dzieło i starł je błyskawicznie.
Zaczyna uczyć w szkole, ale ta praca doprowadza ją do furii. W tajemnicy, przed gronem pedagogicznym i własną rodziną, postanawia zdawać na studia. W Krakowie, bo w pobliżu mieszkają stryjkowie i babcia. Na Uniwersytet Jagielloński jedzie z koleżanką Alą. Wybierają polonistykę.
– Stoję przed drzwiami, czekam na egzamin – opowiada. – I przeglądam jakieś ogłoszenia na tablicy. Czytam o dziennikarstwie. Eureka! Przecież ja nie chcę być nauczycielką, po co mi ta polonistyka, myślę gorączkowo. Alu, ja nie zdaję, wołam w biegu. I pędzę do dziekanatu Wydziału Filozoficzno-Historycznego, na którym jest kierunek dziennikarski. Składam papiery. Za dwa dni podchodzę do egzaminów. Widzisz, losem człowieka kieruje mgnienie…
Wracają do Gdańska. I nadal nic nikomu nie mówią, ani w szkole, ani w domu. Czekają na wyniki. Przychodzą pisma z Krakowa. Obie się dostają.
– Dopiero wtedy powiedziałam o wszystkim ojcu – uśmiecha się. – A on na to, że od tej chwili sama będę za siebie odpowiadać, on już nie ma na to wpływu. Tak się tym przejęłam, że bałam się z chłopakami całować, by nie zajść w ciążę. Dopiero na drugim roku trochę wyluzowałam. Mieszkałam w domu akademickim, tam mnie wyedukowali…
Wszystko do pokonania
Ma niewielkie stypendium. Nie dojada, by czasem kupić jakiś ciuch. Któregoś razu nie może podnieść się z łóżka, słabnie. Wchodzi sprzątaczka. – Co pani jadła? – pyta przytomnie. A ona na to, że nic. – A kiedy pani ostatnio jadła? – dopytuje się tamta. Alina nie może sobie przypomnieć. Sprzątaczka przynosi więc kubek mleka i dwie bułki, czeka aż ona zje. Stawia ją na nogi.
– Niekiedy córka zarzuca mi, że jestem zbyt wymagająca – mówi Alina. – A ja wiem, że w życiu nie można się roztkliwiać. Wszystko jest do pokonania. Tyle, że napęd kiedyś się kończy, dlatego ta żywotność jest ważna za młodu. Ja dopiero teraz uczę się nie spieszyć…
W wakacje, po pierwszym roku studiów, poznaje Zdzisława Główczyńskiego. On studiuje na Politechnice Gdańskiej i bardzo jest przystojny. Pobierają się, gdy wraca do Gdańska. Rodzi dzieci: Jarosława i Dorotę.
„Dziennik Bałtycki”, „Głos Wybrzeża” i w końcu „Wieczór Wybrzeża”, do którego redaktor Slawik ściąga ją w 1965 roku. Popołudniówka nie musi mieć na czołówce relacji z posiedzenia egzekutywy PZPR, żyje sprawami zwyczajnych ludzi, a redaktor naczelny zaprasza do gabinetu na nalewki własnej roboty.
Mąż pracuje w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, jest inżynierem. W 1966 roku wypływa w roczny rejs gwarancyjny na Daleki Wschód.
– W 1967 roku postanowiłam go odwiedzić – wspomina. – To była podróż życia, jedno pasmo wielkich zadziwień. Widziałam Chabarowsk, Władywostok, Nachodkę. Przygoda zaczęła się już w Moskwie, gdy okazało się, że na dalszą wyprawę nie mam wizy. Na szczęście, miałam dwie butelki polskiej wódki…
Albo samolot z Moskwy do Chabarowska. Obok niej – mężczyzna o ogorzałej twarzy, stary sybirak, jak z filmów Konczałowskiego. Gaworzą sobie i nagle widzi, że na jego pięknej siwej czuprynie pojawiają się czerwone kropki. Coraz więcej tych kropek, więc spogląda do góry i wbija się w fotel. Pękł słój z ćwikłą, który wiezie mężowi! Na półce jest jeszcze schab i piernik upieczony przez teściową fotoreportera Zbyszka Kosycarza. Bardzo się z tym bohaterem Konczałowskiego zaprzyjaźniają.
O co chodzi
Jej ostatni materiał w dawnym „Wieczorze” ukazuje się 11 grudnia 1981 roku. Ma tytuł „O co nam chodzi?”. To rozmowy z pracownikami Gdańskiego Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego. Dwa dni później jest już stan wojenny.
Nie chcą jej w „Trójpolówce”, która zastąpiła trzy gdańskie gazety. Dobrze się składa, bo ona też takiej pracy nie chce; jest urlopowana. Nie wpuszczają jej do Domu Prasy. A ona ma sprawę niecierpiącą zwłoki. W ręku ściska legitymację partyjną, którą koniecznie musi oddać. Wywołuje więc sekretarza POP i wręcza mu ją w przejściu, między klubem dziennikarza a toaletą. Nie chcę mieć z tym do czynienia – oświadcza. To jest taki patriotyczny gest.
Gdy staje przed komisją weryfikacyjną, już wie, o co chodzi. Zostaje bez pracy.
Do dziennikarstwa wraca dopiero w roku 1991. Redaguje lokalne tygodniki, współpracuje z „Dziennikiem Bałtyckim”, wreszcie trafia do „Wieczoru Wybrzeża”, którym rządzi już nowy naczelny, Edmund Szczesiak.
W 2000 roku odchodzi na emeryturę. I nadal na nic nie ma czasu. Krąży między Gdańskiem a chałupą w Borach Tucholskich. Spotyka się z przyjaciółmi, słucha śpiewu drozdów, porządkuje sterty papierzysk. O, nagroda Klubu Publicystów Ekonomicznych Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, z podpisem Dariusza Fikusa. Nagrody z PLO i Żeglugi Gdańskiej. Medale: „Zasłużony dla Miasta Gdańska” i „Zasłużony dla Ziemi Gdańskiej”. Złoty Medal Dominika. Z czasów, gdy święty jeszcze nie był świętym.
Irena Łaszyn
(źródło: naszemiasto.pl)