POMORZE. Po pionierach byli nosiciele nowoczesności, po elektrykach przyszła moda na elektroników i informatyków, do techników – dołożono zespolonych humanistów. Szkołę skończyło ze ćwierć Wejherowa i okolic… Wejherowskich elektryków z „plusami dodatnimi” wszędzie pełno – nie tylko w branży, ale wielu na posadach i znanych nie tylko na Pomorzu…
Dla nas, pionierów wejherowskiego „Elektryka” wszystko było nowe i „pierwsze”. Tworzenie szkoły od podstaw: nowe przedmioty zawodowe, urządzanie pracowni, praktyki przyszłych elektryków w fabryce… mebli i mozolne szlifowanie na warsztatach swojego młotka. Były także pierwsze fascynacje techniką, przechodzenie siebie, słodkości sukcesów, smaki sympatii lecz czasami także grymasy po zbytnim „wycisku” i drobne rozczarowania…
„Kiedy w roku 1965 przy Liceum Pedagogicznym w Wejherowie utworzono dwie pierwsze klasy Technikum Elektrycznego tylko tabliczka informowała o istnieniu nowej szkoły. W szkole tej literalnie nic nie było.
Absolwenci szkoły podstawowej przekroczyli próg średniej szkoły i znaleźli się wśród pustych ścian. Wraz z nimi przyszła do szkoły nowa kadra nauczycieli zawodów. Szkoła rosła z uczniami, uczniowie rośli ze szkołą”.
Tak to opisałem – będąc uczeniem Technikum Elektrycznego i członkiem Klubu Młodych Autorów – korespondentem Tygodnika „Na przełaj”, w reportażu pod tytułem „Szkoła naprawdę nasza” (luty 1970 r.). Była to bodaj pierwsza publikacja w prasie ogólnopolskiej o szkole w bliskim mi, także z uwagi na rodzinne korzenie mojej Mamy, Wejherowie. Tutaj, w okresie międzywojennym mój Dziadek, Jan Dempc był urzędnikiem państwowym (naczelnikiem więzienia). Tutaj skończyłem szkołę podstawową, czasowo zamieszkałem i w „Elektryku” zdobyłem maturę wraz z tytułem technika elektryka-automatyka.
Uczeń z gazety
Zaczęło się od informacji w „Dzienniku Bałtyckim”, że w Wejherowie utworzone zostanie Technikum Elektryczne (w miejsce renomowanego Liceum Pedagogicznego) i można składać podania o przyjęcie. Chodziłem do siódmej klasy Szkoły Podstawowej nr 1 w Wejherowie i szukałem miejsca dalszej edukacji. Zamierzałem pójść do Liceum Pedagogicznego (miałbym zostać za namową wychowawcy nauczycielem) lub do technikum – na projektanta, architekta. Szwagier – stoczniowiec zachwalał naukę „konkretnego fachu” – w szkole zawodowej przy Stoczni Gdynia (na dobrze zarabiającego spawacza, montera kadłubowego)…
Po przeczytaniu informacji w „Dzienniku” napisałem odręcznie „podanie” i pobiegłem przez park (wówczas bez czołgu) do sekretariatu dawnego LP. Sekretarka ucieszyła się z pierwszego chętnego do nauki w nowej szkole. I tak zostałem elektrykiem, jak się potem okazało – „teoretycznym”, gdyż w tym zawodzie przepracowałem jako inżynier w pustynnej Libii ze dwa lata.
Z mojej szkoły (nr 1, na Dworcowej, gdzie potem zawzięcie szlifowaliśmy na warsztatach ze Stanisławem Wirkusem życiowe młotki) egzaminy do Technikum zdał szczęśliwie także Boguś Kreft (z Bukowej). Boguś był oryginałem (z tabliczką mnożenia do sześcianów w głowie i przebojami zachodnich zespołów w mruczeniu). Po latach spotkałem go w kolejce SKM, gdy chodził po wagonach i z nieobliczalną pasją recytował swoje wiersze. Odnalazł mnie kiedyś w redakcji „Dziennika” i nalegał, abym opublikował jego poetycki urobek. Dla uspokojenia jego rozchwianej, jak zwykle jesienią, psyche poprosiłem, aby do utraty chęci recytował te wierszyki mojemu zespołowi redakcyjnemu…
Z tarczą w „samopraskach”
Niezapomniane początki – tworzenie od podstaw pierwszej w okolicy szkoły technicznej. Starszacy, kształcący się na nauczycieli w LP mieli zupełnie inny program i podręczniki. Łączyły nas mury i młodzieńczy zapał do zdobycia zawodu, a prozaicznie – wspólne były: ten sam dryl – dyscyplina, szanowanie porządku, przyszyte na fest tarcze. My dodatkowo mieliśmy obowiązkowe mundury z paginami (emblemat TE z piorunem), odprasowaną koszulą (dla wygody w tzw. samopraska non-iron z pewexu), krawatkę i beret (nie moherowy). Nikt bez szkolnej tarczy i munduru nie miał szansy przemycić się przez dyżurnych monitorujących wejście do szkoły!
Na początku mieliśmy wspólnych nauczycieli – na czele z panią Haliną Dytrych (historia, ps. „Ciotka” lub dawniej także „Fosa”- b. wymagająca, ale super-pedagog, szlifująca dobre wychowanie gawiedzi robotniczo-chłopskiej). Był super matematyk mgr Roman Wołoszyk, prof. Jan Gondzik (uczył z pasją chemii), Jan Steffek – strzelec od wychowania obronnego. Dyrektorował mgr Bolesław Bieszk (barwna i opisywana w wielu wspomnieniach postać, ale nie dał nam przyjemności z zagłębiania swojej pasji – astrologicznej fizyki).
Potem doszlusowali nauczyciele przedmiotów zawodowych – na czele z „pionier” automatyki – mgr inż. Marian Grzonka, inż. Piotr Lenz, mgr inż. Janusz Czaplicki (miernictwo, „twardy zawodnik”, prywatnie antykomunista, co chyba mu nie pomogło, aby ostać się dłużej po nominacji nowego dyrektora) oraz inżynierowie Marianowie – Hałas i Mierzwa (aparaty, miernictwo i tworzące się z pracownie). Na języku polskim uduchowiała ponętna Jadwiga Wrosz a potem młodzieńczy, na starcie kariery trochę stremowany, ale strawny Jerzy Kaatz (syn „Pani z administracji”). Kibicował w moich dziennikarskich pasjach i na pożegnanie przyzwoicie ocenił pracę maturalną pt. „Piękno pracy ludzkiej w kształtowaniu losów Ojczyzny”. Język obcy – tzw. „ruski” wtłaczała nam Henryka Pawilonis, a geografią i wycieczkami do źródeł Redy zapalała nas Władysława Nastały. Na religię ochoczo chodziliśmy do salki w konwikcie św. Leona.
Pojawił się także inż. Roman Łosiński – „Vicek” (służbista, zawsze dobrze uczesany i ułożony, potem mianowany na dyrektora). Mówiło się, że lepiej mu nie podpadać, bo „będzie draka przez duże eŁ”. Jednakże większych drak nie było…
Jak wiadomo, w tamtych czasach pracowali, także w szkołach, partyjni sekretarze POP (pilnujący nie tylko kierownictwa i nauczycieli) oraz funkcjonariusze bezpieczeństwa. Zwykle nauczali oni jakichś podrzędnych przedmiotów, aby wyrobić pensum i przywileje nauczycielskie. Kto kim był i co raportował mniej więcej było wiadomo, więc nawet po latach nie warto zaglądać do archiwów IPN.
Dla pamięci…
Warto natomiast, dla pamięci o czasach i ludziach raczej pomijanych, przynajmniej w kilku zdaniach wspomnieć o charakterystycznych osobowościach tego pionierskiego okresu.
Naszym wychowawcą był na początku Julian Dalecki z Gdyni, fizyk, facet z poczuciem humoru, szczególnie, gdy w trakcie lekcji zaglądał na zaplecze „laboratoryjne” i wracał „rozluźniony”. Jego ulubieńcem był Rysiu Bieszke (najwyższy w szkole, potrafił poprawnie i głośno czytać, świetnie grał w piłkę ręczną, został pierwszym starostą klasy). Zwykle lekcje rozpoczynały się od przepytania kolegów z ościennych wsi „co tam u nich ciekawego się wydarzyło”. W „odpytce” przodował Kazik Schenk z Bojana, który ku uciesze nie tylko nauczyciela raportował „co nowego na wsi”. Także Gucio Mielewczyk z okolic Lęborka był zachęcany do takiej „rozgrzewki”.
Mgr Dalecki zadziwił, gdy pedałował z nami na wycieczce rowerowej po nadmorskich Kaszubach – w okolicach Żarnowca (jak się potem okazało, było to dla nas pożegnanie z pięknymi pejzażami i wsiami, które potem zostały zalane zbiornikiem pod niedoszłą elektrownię atomową). Prof. Dalecki prawdopodobnie znał się na fizyce, ale uczył „jako tako”. Jednak będąc wychowawcą klasy dbał o dobrą „średnią”, więc każdy mógł liczyć na jakąś ocenę powyżej „trójki na szynach”. O poziomie tego nauczania z „laboratoryjnym rozluźniaczem” mogłem się przekonać dopiero po latach (w V klasie), gdy przygotowując się do egzaminów wstępnych na Politechnikę Gdańską musiałem w kilka miesięcy, wieczorami w domu, przeryć od podstaw całą fizykę i setki zadań.
Chemii uczył prof. Jan Gondzik (niski, kulejący starszy pan) – nauczyciel z odzysku z LP. Starał się, i to bardzo, aby nas zainteresować nie tylko sobie zrozumiałymi wzorami kwasów, zasad, czy tajemniczymi cieczami w menzurkach. Preparował „wybuchowe” mieszanki, troił się i mocno denerwował, gdy klasa była raczej oporna na tę magiczną wiedzę. Byliśmy w znakomitej większości „ciemni jak tabaka” – jak mawiał profesor. Gdy więc taki ananas jak Piotr Adamczewski („okularnik” z Gdyni, nie dotarł z nami do pierwszej matury) czy sympatyczna Ola Krzesińska (z Rumi, dotarła) na pytanie, „czy wiesz” odpowiadali „wiem”, prof. Gondek zgłębiał temat sokratesową mądrością: „Wiesz, że wiesz, czy wiesz, że nie wiesz…”
Roman Wołoszyk – nauczyciel matematyki – to był „Ktoś”. Niezwykle precyzyjny, bystry, wymagający i bardzo skuteczny w nauczaniu. W końcówce lekcji aplikował sumujący wiedzę z danej lekcji krótki sprawdzian. Ocenę zdobywał pierwszy z prawidłowym wynikiem. Cieszyłem się z tych premii, napędzały chęć do tej poezji liczb. Jemu zawdzięczam wiedzę i trening, bakcyla matematycznego –– bardzo przydatnego w przyswajaniu przedmiotów technicznych (głównie automatyki, opartej na logice i matematyce), a nade wszystko – w egzaminach i studiach politechnicznych. Po nim końcówkę nauczania matematyki naszej klasy przejął mgr Jerzy Kruszczyński (mile ascetyczny, też z talentem pedagogicznym).
Piotr Lenz – nasz ukochany drugi (po Daleckim) wychowawca – „Brat łata”. Wulkan inspiracji i inicjatyw, niezwykle komunikatywny, otwarty, przyjazny. To on zainspirował nas i wspomagał m.in. w zorganizowaniu tygodniowej wycieczki obu klas po Polsce. Byłem w grupie logistycznej, która załatwiła tani transport (autokar z wejherowskiego PKS), znośne, okazyjne kwatery (w internatach zaprzyjaźnionych szkół, domach turystycznych), smaczny prowiant i atrakcyjny program (muzea, zwiedzanie pracowni automatyki w Politechnice Poznańskiej i Warszawskiej – owocne kontakty naszego nauczyciela automatyki mgr inż. Mariana Grzonki). To dzięki Piotrowi mogłem realizować swój projekt pierwszej gazetki szkolnej pod nazwą EMITER. To on zapalał nas do działalności społecznej a mnie także do solidnego przygotowania się do egzaminów wstępnych na uczelnię. Był dumny ze swojego pierwszego rocznika maturzystów, byliśmy mu dozgonnie wdzięczni. Cieszyło, gdy został wicedyrektorem. Jako student miałem z nim przyjacielski kontakt. Dokształcał się, aby nie wypaść z gry, a dla tzw. spokoju i „mniejszego zła” – jak mi wyznał – wstąpił do ludowej partii satelitarnej (ZSL). Walczył o prestiż i dobro szkoły, był zaangażowany w załatwianiu patronatu zapomnianej w PRL Bohaterskiej Załogi ORP Orzeł. Jednakże – jak nie dało się ukryć – „iskrzyło” w kierownictwie i musiał spasować. W wielkim zaskoczeniu i smutku dotarła wiadomość o Jego, mocno przedwczesnym, odejściu do Pana…
Mgr inż. Marian Grzonka – „Automatyczny Pionier”. Uczył przedmiotów zawodowych – przede wszystkim specjalności Technikum – automatyki. Postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Automatyka była dziedziną nową nie tylko w naszym Technikum. Ubogi był wybór podręczników, eksponatów. Bazował na swoich skryptach, podręcznikach ze studium na Politechnice, zdobywał materiały poglądowe – urządzenia z zaprzyjaźnionych przedsiębiorstw.
Miał wiedzę z tej dziedziny, pogłębiał ją na politechnicznym studium podyplomowym. Przygotowywał swój podręcznik do nauki. Byłem jego nieformalnym uczniowskim konsultantem przy przygotowywaniu kolejnych rozdziałów. Cieszyła taka społeczna, pionierska posługa. Profesor dawał mi do czytania maszynopisy – poszczególne rozdziały podręcznika. Miałem studiować, rozwiązywać zadania i oceniać, czy wszystko jest jasne, zrozumiałe i rozwiązywalne przez przeciętnego ucznia.
Te pionierskie nauczanie automatyki (i przedmiotów pokrewnych) nie było łatwe dla nowej kadry ale także dla uczniów. W IV klasie posypały się poprawki z przedmiotów zawodowych, m.in. z automatyki. Grzonka był człowiekiem niezwykle dobrodusznym, przyjaznym, ale „nie odpuszczał”. Tak się złożyło, że automatyka (bazująca na logice i matematyce) bardzo mnie wciągnęła i radziłem sobie nieźle. Dlatego podczas wakacji podjąłem się społecznikowskiego zadania, aby trochę podciągnąć „poprawkowiczów”, aby na swój sposób wytłumaczyć zasady tej „abstrakcyjnej” automatyki i przerobić zadania z różniczkami. Te koleżeńskie „korki” były organizowane m.in. w domu Genia Klasa w Rumi. Po wakacjach prof. Grzonka podpytał mnie o zapał oraz efekty i także – ku mojej radości – bez problemów zaliczył automatykę wszystkim uczestnikom tej „letniej szkółki”.
Bez cenzury
EMITER – to była pierwsza nasza gazetka szkolna. Zostałem przez wychowawcę Lenza zainspirowany do jej prowadzenia – z założenia gazetka miała być autonomiczna, niezależna. W tamtych czasach powszechnej cenzury, kontrolowanej propagandy to były cechy niezwykłe. Jak to, można pisać co się chce, krytykować, dowcipkować – jak w popularnych wówczas „Szpilkach”? Tak! – odpowiedział inż. Lenz. Dostaliśmy miejsce w gablocie (w holu, na I piętrze). Zaprojektowałem i wyrysowałem logo nazwy „Emiter” (wymyślonej z tranzystora). Przygotowałem teksty oraz zdjęcia – i do dzieła! Technika – prosta i niekosztowna. Nie była to – wówczas zakazana – podziemna, powielaczowa „bibuła”, lecz jawna gazetka planszowa (ewenement w tamtych czasach). Na szarym papierze pakowym wklejane były teksty (wystukane na legalnej maszynie do pisania i wycinane w szpaltach) oraz zdjęcia (oczywiście, czarno-białe). Gazetka była na bieżąco odświeżana, autorami informacji, zdjęć, a także wierszy i fraszek byli uczniowie naszej klasy „B”. Warto przypomnieć, że w PRL wszystko co się ukazywało publicznie podlegało cenzurze państwowej. Nasz „Emiter” był jedynie monitorowany przez wychowawcę, nie musiał być zatwierdzany przez „cenzorów” (dyrektora, oficjalnych inspektorów urzędu cenzury czy szkolnych partyjniaków i wtyczkę SB).
W moim domowym archiwum zachowały się niektóre zdjęcia z kolejnych wydań, a także pamiątkowa szpalta z wierszem naszego klasowego prześmiewcy i wierszoklety – Romana Dobrzewińskiego (potem powołanego – ku zdziwieniu pani od ideologii i indoktrynacji – na „księdza – elektryka”). Zdjęcie kolegów mocujących się w rzece (podczas wycieczki) opatrzyłem w gazetce jego wierszem:
Jesienią, jesienią – bywa dość ponuro
ciągle słoty, deszcze i słońce za chmurą.
Ale oni za to, żebyście wiedzieli –
to amatorzy w kałużach kąpieli.
Ta niewinna przygoda z „Emiterem” przerodziła się w czasach studenckich na PG w pasję („Politechnik”) i pozwoliła mi zdobyć kolejny (po elektryku) życiowy zawód – dziennikarza, redaktora a potem nauczyciela tego rzemiosła.
Nie tylko zakuwanie
Jako samorząd mieliśmy wiele udanych inicjatyw społecznych. Sami zorganizowaliśmy tygodniową wycieczkę po Polsce – po kosztach własnych!!! Autokar załatwiłem z koleżanką w miejscowym PKS, spanie – w zaprzyjaźnionych z nauczycielami Grzonką i Lenzem szkolnych internatach i wyszukanych w książce telefonicznej domach turystycznych. Wspólnie ustaliliśmy bogaty program: zawodowy (np. zwiedzanie pracowni automatyki w Politechnice Poznańskiej), historyczny (Wilanów, wiązanki na grobowcach wybitnych Polaków) i relaksowy (np. góry, słynna „Maczuga Herkulesa”, warszawskie kino z westernem i przejażdżka ruchomi schodami w stolicy).
A ileż było radochy przy zbieraniu ziemniaków w PGR (niedaleko chałupy kolegi Piotrusia Kullasa z Kostkowa) czy sadzeniu lasu („dwójkami”). Na pamiątkowych zdjęciach są uśmiechnięci: Kazio Richert, Genio Klas, Władzio Potrykus, Gucio Król, Bodzio Kreft, Władek Manteufel, Hubcio Gierszewski, Stasio Krawczyk, Edzio Hope, Boguś Kubicki, Zbyszek Baski, Zbyszek Klein, Zdzichu Kortas, Marian Szynwelski oraz nasze „paprotki: Tosia Błaszkowska, Terenia Grzenkowicz, Ania Frąckowiak, Misia Książek, Ola Krzesińska, Jola Predel i Cela Urban. Natomiast na fotce z tradycyjnego marszu 1-majowego dzierży transparent śp. Edzio Bedynek, którego pożegnaliśmy na śmiechowskim cmentarzu już w III klasie.
Na pochody nie było usprawiedliwienia! Kiedyś, na otwartym, ozdobionym biało-czerwonymi chorągiewkami, „żuku” w odświeżonych mundurkach dumnie prezentowaliśmy wiwatującym wejherowianom monitory oscyloskopów, aparaty i zadowolone z „wykonanego zadania” miny…
Dla zdrowia i tężyzny był sport z mgr Stasiem Żuralskim. Dziewczyny odbijały w „siatkę”, chłopaki – rżnęli w „ręczną”. Graliśmy z sukcesami w rozgrywkach międzyszkolnych w popularną wówczas piłkę ręczną. Snajperem z „petardą” był Rysiu Bieszke i Miecio Bryła. Grałem w drużynie także z Edziem Kalką, Zbyszkiem Bakunem, Andrzejem Seretnym i Januszem Bisztą. W bramce stał niezawodny Jacek Hewelt z Bolszewa. Ach… to były czasy! Asy z klasy „a” też dobrze faulowali i wychodziło się na remis. Czasami tęsknię za tymi jesiennymi biegami kółka sportowego po liściastych ścieżkach Kalwarii i teraz także ochotą truchtem podążam od stacji do stacji – ku wejherowskiej Golgocie – do Krzyża.
Proza PRL-u
Braliśmy udział w olimpiadach: wiedzy społecznej (pod czujnym i „ciotecznym” okiem p. Dytrych) i technicznej. Zakuwać trzeba było także szczegółowy życiorys i „dziejowy dorobek” tow. Lenina – z czego najbardziej ciekawiły pikantne epizody z rewolucyjnej przyjaźni z tow. Krupską.
Od wczesnych lat szkolnych byłem w harcerstwie. Zacząłem przygodę od „zucha”, potem w maturalnej klasie, już jako instruktor ZHP – dziennikarz czasopisma „Na przełaj”, brałem czyny udział w słynnej ogólnopolskiej akcji odbudowy miasta „Operacja Frombork”. W pionierskich czasach w „Elektryku” nie było harcerstwa, można było udzielać się społecznie w samorządzie i ówczesnych organizacjach młodzieżowych. Oczywiście, ku zadowoleniu naszej pani od historii – krzewiącej jedyną „zbawczą ideologię”. Na pamiątkę pozostała mi pusta, niewypełniona legitymacja…
Ta działalność społeczna była traktowana jako poletko do rozwijania umiejętności organizatorskich, nauki tolerancji. Wspominam o tym, aby nie zaciemniać obrazu i realiów tamtych czasów. Taka była proza PRL, w którym przyszło także nam żyć – za „komuny” można było także czynić coś ponadprzeciętnego, pożytecznego dla innych.
Politycznie każdy wiedział swoje – czytał z drugiego obiegu książki, bibuły i co było możliwe wchłaniał – bez chwalenia się, że do późnych godzin nocnych słuchało się zagłuszanej i niedozwolonej „imperialistycznej” stacji Radia Wolnej Europy. Również z wielkim uchem przy radiu łapało się muzykę zachodnich zespołów, także zagłuszaną na falach Luxemburgu, ale zawzięcie nuconą przez fanów (z naszym nietuzinkowym „Bodziem” na czele).
W marcu 1968 r. Hubert Gierszewski przyniósł „zaufanym” wiadomości o rozruchach studenckich. Jednakże tych zakazanych tematów (ani „za” ani „przeciw”) nie poruszaliśmy na lekcjach historii a jedynie przy „przepalance” u Miecia w domu. Dopiero w grudniu 1970 r., gdy setki stoczniowców uderzając w kaski pod gmachem Politechniki Gdańskiej nawoływali nas – brać akademicką i inteligencję uczelnianą – do wsparcia robotniczego protestu mogłem doświadczyć, że historia to nie tylko poprawne nauczanie ideologiczne.
Dzisiaj, gdy podziwiam inicjatywę i rozwój Stowarzyszenia Absolwentów naszej Szkoły czuję w tym także rozwój talentów organizatorskich kolegów – aktywnych w działalności społecznej z młodszych roczników – m.in. Zbyszka Kwidzyńskiego i Macieja Węsierskiego a także Daniela Szalewicza (z bratniej klasy „a”). Czasy się zmieniają, ale talenty, doświadczenia i chęć służenia innym – są niezmiennie szlachetne.
Z górki
Ostatnie, maturalne półrocze to była już jazda z górki – przygotowanie pracy dyplomowej, ale także ostre szlifowanie formy do egzaminów wstępnych na uczelnię. Wykonana z kolegą Januszem oraz koleżanką Michaliną (pod okiem niezawodnego mgr inż. Janusz Czaplickiego) i obroniona praca dyplomowa została wyróżniona – najpierw na szczeblu wojewódzkim a potem krajowym – w konkursie Naczelnej Organizacji Technicznej na najlepszy pracę dyplomową. Natomiast za „najciekawszy pomysł techniczny” otrzymałem tytuł Młodzieżowego Mistrza Techniki. Były to sympatyczne wyróżnienia a także chluba dla Technikum (taki dzisiejszy niezły PR). Wraz z tytułem łączyło się prawo do wstępu na dowolną uczelnię bez egzaminu!!! Ten splendor i nagroda indeksowa przyszły jednak z pewną zwłoką czasową, gdyż praca została wykonana i obroniona w czerwcu 1970 r., natomiast finalizacja konkursu nastąpiła formalnie dopiero w 1972 r., gdy byłem już studentem Politechniki Gdańskiej. Wówczas mogłem docenić wycisk z matematyki Wołoszyka, wysoki poziom trzymany przez nauczycieli zawodu – szczególnie z automatyki Mariana Grzonki.
Znajome twarze
Z kim się spotykałem? Byłem zaproszony jedynie na 10-lecie szkoły (1975 r.). Uczyli wówczas jeszcze niektórzy nauczyciele – pionierzy. Była więc okazja do jeszcze świeżych wspomnień a także do już legalnej „przepalanki Miecia” i przyjacielskiego „brudzia” z elektrykami po fachu, w tym kolegami magistrami. Potem nowa ekipa kierownicza jakoś zapominała o pionierach i nie miałem przyjemności być zapraszanym na kolejnych jubileuszach ciągle „naszej szkoły”…
Na Politechnice Gdańskiej spotykałem koleżankę z klasy Michalinę Książek i Bogusia Hinza (jako pierwsi absolwenci studiowaliśmy w latach 1970-75 na Wydziale Elektrycznym PG). Potem już jako pracownik naukowo-dydaktyczny PG miałem zajęcia na studiach wieczorowych m.in. z Kaziem Kotłowskim (z Kartuz, siedzieliśmy w jednej ławki w TE), Marianem Wilkowskim (wspaniały kolega z klasy „a”, potem odwiedzałem go jako burmistrza Kartuz, niestety – zmarł w pół drogi kariery politycznej). Z młodszych roczników spotykałem na studiach m.in: Zenona Bekera (bardzo uzdolniony, ostatnio spotkałem go z rodzinką w gdańskim „św. Mikołaju”), Piotra Książka (jako reporter wiele razy spotykałem go na budowie niedokończonej elektrowni atomowej w Żarnowcu), Ryszardów – Boyke i Gordzieja (z młodszego rocznika).
Także najmłodszy z rodzeństwa Książków ze Świecina – Wojciech (niespełniony do końca minister, związkowiec, z którym od nowej niepodległości wiąże mnie „solidarnościowa” polityka i działalność w mediach) – jak się okazało – też szlifował posadzkę „Elektryka”.
Kiedyś, w latach 80. wczasując z rodziną w kaszubskim Wielu, natknąłem się w kościele na ks. Romka Dobrzewińskiego (kompan z klasy, dla wtajemniczonych – „Koza”). Ależ była radocha z gościny i zakrapianych nad dziewiczym jeziorem pogaduszek. Przyjeżdżał do naszego ośrodka przez las na rowerze (w drodze powrotnej musiał jednak przepisowo rower prowadzić…). Kilka lat temu, pracując w GWSH przed poprawkowym egzaminem z reportażu studentka ze Świecia przekazała mi błogosławione życzenia od swojego proboszcza – ks. Romana (oczywiście – zdała na 5!). Pamiętam, że w latach 90., goszcząc jako redaktor „Dziennika Bałtyckiego” w Starostwie Wejherowskim spotkałem pracującego tam klasowego „starostę” – Zbyszka Bakuna. Mieliśmy się spotkać, lecz odszedł przedwcześnie do wieczności…
Natomiast często na imprezach patriotycznych (manifestacjach solidarnościowych) w Trójmieście spotykałem przesympatycznego klasowego kolegę, stoczniowca – Władzia Potrykusa . Jako fotoreporter robiłem mu zdjęcia, są w moim archiwum Czasu Pomorza – ciągle „do przekazania”…
Ostatnio – poprzez portal nasza klasa – odnalazłem kilku z pionierskiej klasy: Marka Żaczka (z rodu „Milczek”), Miecia Bryłę („Meto” – emeryt mocno przedwczesny, kaszubski mistrz skata), Andrzeja Seretnego („Serek” łowi z wnukiem ryby w Kanadzie), Zbyszka Baskiego, Celinę Urban (z Rumi).
Plusy dodatnie
Jak w życiu – po pionierach byli nosiciele nowoczesności, po elektrykach przyszła moda na elektroników i informatyków, do techników – dołożono zespolonych humanistów. Szkołę skończyło ze ćwierć Wejherowa i okolic, w tym bratanek – Marcin (emigrant, do dzisiaj pamiętający „cioteczny wycisk” z historii), „Krysia się nie martwi” – córka przecudownego, inspirującego ojca (politechniczka z powodzeniem dyrektorująca w gabinecie – z Aniołem), zięć sąsiada z bloku – Leszek (lider absolwentów, szanowany nauczyciel „Elektryka”), syn inżyniera-dyrektora – Maciej z doktoratem, Marcin z międzynarodową maturą, krewny rozkochanej na studniówce Ewie – siostrze kolegi Zenona… I tak bez końca – sympatyczni ludzie, charakterni elektrycy, miłe epizody. Pamięta się raczej to co przyjemne i wzruszające. A dawne, wzięte lecz niezapomniane sympatie (na czele z niewątpliwie dyżurną recytatorką i anielsko śpiewają Sylwią z młodszej klasy) są zapewne nadal niezłymi „babeczkami”.
Pierwsi absolwenci – pionierzy – są jedną nogą na zasłużonej „działce”, drugą – w miesięcznych kolejkach do lekarza, a ręką – już blisko zasiłku emerytalnego (tego na 67). Niektórych już tutaj nie spotkamy – cześć Ich pamięci…
Wejherowskich elektryków z „plusami dodatnimi” wszędzie pełno – nie tylko w branży, ale wielu na posadach i ze znanymi „nazwiskami”. To jakiś nietuzinkowy filmowiec (Mirosław), znany aktor (Maciej), prezes niezależnej telewizji lokalnej (Bogdan), przewodniczący Rady Miasta (Leszek), samorządowcy i politycy (płynący także z prądem), wiceminister edukacji (Wojtek), energetyczni dyrektorzy w branżach (nie tylko elektrycznej czy hurtowej), budowniczy niedokończonej atomówki, pół kopy nauczycieli w „Elektryku” (z Józkiem Rewą z pierwszego rocznika), dziesiątki biznesmenów i kilka bizneswomen (Michalina w Niemczech) oraz – dla pokrzepienia Ducha – tuzin księży-elektryków (także z talentami literackimi – od naszego Romka po Zenka, posługującego do niedawna w bliskim szkole św. Leonie).
A ceglaste szkolne mury nie myślą runąć. Nie drgną od kul z lufy czołgu skierowanej przez „peerlowską wiernotę” prosto w zasłużonego „Elektryka”. Te mury nie zmienią swojej soczystej barwy i wchłoniętej szkolnej przygody tysięcy absolwentów dzielnie znosząc także nowatorskie zamysły przekształcania pierwotnego technikum w „coś zespolonego”, odpowiadającego potrzebom rynkowym w kolejnych 50 latach.
Trzeba mieć nadzieję, że półwieczny „Elektryk” pozostanie na wieki, nie tylko dla pionierów – „szkołą życia – naprawdę naszą”.
Janusz Wikowski
(pionier, absolwent pierwszego rocznika 1965-70)
Zdjęcia z archiwum Janusza Wikowskiego