POMORZE. Pomysł wzięcia udziału w Ekstremalnej Drodze Krzyżowej (EDK) powstał ponad tydzień wcześniej, dzięki zamieszczonej informacji na Facebooku. Po krótkim namyśle zapisałem się, nie robiłem żadnych treningów (i to był błąd). Do godz. 19 zapisy, zakup rozważań i odblasku (10 zł).
RELACJA Z Ekstremalnej Drogi Krzyżowej w 2017 r.
Droga krzyżowa zaczyna się po mszy św. w kościele p.w. Ignacego Loyoli w Jastrzębiej Górze. W kościele ok. 800 osób (rok wcześniej było 400, z czego doszło 250). Ksiądz mówi m.in., że ta droga nie jest najważniejsza, najważniejsza jest droga krzyżowa Pana Jezusa, bo ona daje życie. Nasza droga zbliża nas do Jego drogi, daje jakąś namiastkę Jego przeżyć.
Przedstawiciel organizatora podaje podstawowe zasady: ma boleć, ma być trudno i idziemy w milczeniu. 50 km, w większości po piasku. Jest już ciemno, gdy ruszamy na trasę i od razu na początek… korek. Wąskie zejście na plażę skutecznie ogranicza prędkość uczestników.
Księżyc przebłyskuje zza czarnych chmur dając nieco światła. Wrażenie robi widok setek ludzi z „czołówkami” na ciemnej plaży – niczym stado świetlików. Najpierw grząski piach, potem kamienie, potem idziemy podstawą falochronu. Jeden z uczestników ma krzyż z odblaskami. Gdzieś w górze cyklicznie błyska światło latarni w Rozewiu. Z plaży skręcamy w stronę lądu i przez tunel idziemy do Chłapowa. Tam w kościele jest pierwsza stacja.
Pogoda w sam raz; kilka stopni powyżej zera i słaby wiatr. Potem stacja koło kapliczki, gdzie naszego bezpieczeństwa pilnuje policja. Następna, w kościele we Władysławowie. Przed kościołem rozdawane są gorące napoje. Idziemy przeważnie chodnikami. Nie wszyscy zachowują ciszę. Grupka młodzieży dzieli się informacjami na temat kanapek, które zabrali z sobą („Ja mam z Nutellą, a ty?”). Potem jeszcze stacja przy krzyżu. Tempo na razie dobre. Żadnych niedogodności, czas leci. Patrzę na zegarek, jest 23.40. Kilkanaście kilometrów za nami. Schodzimy na plażę i znowu świetliki. 6 km do Chałup po piasku nie daje się we znaki.
W Chałupach stacja przy nowym kościele i potem posiłek. Jest około 1. Cały czas idzie duża grupa, choć z każdą chwilą „peleton” rozciąga się. Robi się coraz ciemniej, księżyc chowa się za chmurami. „Czołówki” dają snopy świateł na maleńkich kroplach mgły. Nie ma jednak mowy o zabłądzeniu: morze z lewej, wydmy z prawej. Dodatkowo, fale informują nas o położeniu. Jest dużo czasu na rozważania i modlitwę. Brodzimy czasami w miękkim piasku, który w innych miejscach jest bardziej zbity.
Następne stacje przy kościele w Kuźnicy i tamtejszym rybackim krzyżu. Zaczynam czuć nogi: kolana, łydki i stopy. Wracamy na plażę. W Jastarni stacja, jak zwykle, przy kościele. Czas na drugi posiłek. Słyszę rozmowy o rezygnacji, niektórzy mają dość. Potem jeszcze kapliczka i krzyż w Jastarni i jesteśmy w Juracie. Widzę kilka osób, które rezygnują z dalszej drogi i wsiadają do samochodu.
Zaczyna się przejaśniać. Od Jastarni do Juraty chodnikami. Wydaje się, że kryzys minął i mimo niewielkiego bólu idę dalej. Przedostatnia stacja przy kościele w Juracie i znowu wracamy na plażę. Na dużej przestrzeni niewielu ludzi: pewnie ze 20. Reszta niewidoczna. Słońce wschodzi za chmurami i „czołówki” nie są już potrzebne.
Odcinek do ostatniej stacji jest najdłuższy – ok. 14 km. Nogi bolą coraz bardziej, robi się ciepło. Pojedyncze osoby i małe grupy mijają mnie. Zaciskam zęby i powolutku idę dalej. Nie mam innego wyjścia, muszę dojść do Helu. Mijam wieżę widokową, wrak łodzi, potem ruiny latarni morskiej na Górze Szwedów. Robię coraz częstsze przerwy, kolejni ludzie (między innymi siostra zakonna) mijają mnie. Są w lepszej kondycji. Ludzie w różnym wieku, chyba trochę więcej mężczyzn. Przede mną kobieta również idzie powoli. Pyta biegnącego w przeciwną stronę, czy jeszcze daleko do zejścia z plaży. Jest niedaleko.
Resztkami sił wychodzę z plaży w bardzo grząskim piachu. Stąd 1,5 km do miasta. Idziemy leśną drogą. Ledwie dochodzę się do ostatniej stacji – figury św. Piotra w Helu. Nie daję rady uklęknąć. Jeszcze dojście do miejscowego kościoła. Chwila modlitwy, podziękowanie za to, że doszedłem, że dałem radę.
Jest około 9.30, trasa długości 49 km zajęła mi 12,5 godziny. Zmęczony idę do szkoły na posiłek, który przygotowano dzięki staraniom miejscowych. Zupa, kawa i ciasto. Niektórzy kuśtykają tak jak ja. Idę na przystanek busa, który zabiera kilkunastu uczestników drogi krzyżowej. Jedzie tylko do Władysławowa. Jedna z pasażerek mdleje. Inny pątnik okazuje się ratownikiem medycznym i udziela jej skutecznej pomocy. Wraz z koleżanką omdlałej kładzie ją na podłogę busa. Kierowca żartuje, że za miejsce leżące należy się 15 zł (zamiast 10). Dojeżdżamy do celu, pani czuje się lepiej. Jeszcze pociąg do Gdyni, w którym co chwila przysypiam. Z bolącymi nogami wracam wykończony do domu. Było ciężko, ale im ciężej, tym większa satysfakcja. Na ok. 750 uczestników do Helu doszło dwie trzecie.
7/8.04.2017 r.
Daniel Dempc